W Operze Krakowskiej nie klękaj, bo nie dopierzesz spodni - "Madama Buttefly" [21 XII 2023]

    Różne krążą opinie na temat budynku Opery Krakowskiej, która swoim wyglądem zdobi/szpeci (wybierz właściwe) wschodni wjazd do centrum miasta. Dla mnie wielki czerwony sześcian jest miejscem sentymentalnym i trudno mi jego aspekt architektoniczny oceniać obiektywnie, ponieważ spędziłem w nim dobrych parę lat mojego dzieciństwa mając szansę śpiewać w Chórze Dziecięcym u boku dorosłego chóru i operowych solistów. I ja i moi bracia mieliśmy okazję rozpocząć wtedy wokalną karierę, która – jak to zazwyczaj bywa w przypadku pięknych chłopięcych sopraników koloraturowych – skończyła się chyba nawet szybciej, niż się zaczęła, za sprawą bezlitosnej mutacji. Była w moim najbliższym otoczeniu jednak jedna osoba, która o rozwiązaniach estetycznych tego miejsca zawsze wyrażała się jednoznacznie negatywnie: nasza mama. Czerwona farba, którą pokryte były nie tylko ściany, ale również podłogi wszystkich sal i korytarzy, była bowiem nadzwyczaj łatwo barwiąca, za to niesamowicie ciężka do sprania z ubrań. Wkrótce ja i moi bracia na próby ruchu scenicznego mieliśmy już wyznaczone zestawy sponiewieranych spodni i koszulek, których „nie było szkoda”, z czerwonymi plamami na kolanach i łokciach wtartymi w materiał już na zawsze. W pierwszych latach po przebudowie budynku nawet podeszwy butów, w których wchodziło się do Opery, barwiły się na ten kolor.

Zatem, odwiedzając Operę Krakowską w ostatni czwartek, ze szczerą radością zauważyłem, że przez te piętnaście lat niewiele się zmieniło i Opera, która niedługo będzie obchodzić dwudziestolecie przebudowy, nadal wita mnie wystrojem, który przywołuje dobre wspomnienia. Jest w tej minimalistycznej i pozbawionej ornamentów estetyce jednak coś ciepłego i eleganckiego, co buduje niepowtarzalny charakter tego miejsca.

W zeszłym tygodniu miałem szansę być w Operze, aby obejrzeć sztukę Madama Butterfly Giacomo Pucciniego (który obchodziłby, warto dodać, 22. grudnia swoje sto sześćdziesiąte piąte urodziny! Spóźnione „Wszystkiego najlepszego!”). Spektakl znajdujący się w trójce najbardziej znanych oper autora, obecnie ceniony jest w środowisku operowych audiofilów, między innymi za arię Un bel dì, vedremo, którą wykonuje tytułowa postać Cio-Cio-San w II akcie.

Madama Butterfly nie zawsze była jednak wychwalana przez krytyków, najpierw warto jednak przybliżyć genezę libretta tego dramatu Pucciniego. Dziełem, na którym wzorował się kompozytor i jego poprzednicy to Pani Chryzantem pochodzącego z Francji Pierra Lotiego, który w 1887 roku opisał i wydał autobiograficzną opowieść o poślubieniu Japonki z Nagasaki. Książka skrajnie rasistowska, wychwalająca białą rasę i porównująca Japończyków do nierozumnych zwierząt okazała się bestsellerem, który doczekał się wielu wydań i tłumaczeń. Jej reinterpretacje w innych językach również cieszyły się dużą popularnością. Niedługo później historia dotarła do amerykańskiego dramaturga, Davida Belasco, który zaadoptował nowelę we współpracy z ameryńskim literatem Johnem Longiem i wystawił ją na deskach teatru. Madame Butterfly: A Tragedy of Japan nadała historii Francuza nowego wydźwięku i głębi. To w tej postaci Japonkę o imieniu Butterfly poznał Giacomo Puccini. Wtedy też zapragnął opowiedzieć jej losy w postaci opery.

Puccini był w tamtym czasie niedługo po premierze Tosci i podróżował z włoskim teatrem po całej Europie. Pierwszą wersję swojej nowej opery o Cio-Cio-San/Butterfly stworzył niedbale, za sprawą czego spotkała się ona z bardzo negatywnymi opiniami krytyków. Sztuka musiała zejść z afisza i powrócić po paru miesiącach z drugą premierą. Libretto uległo wtedy zmianie. Przede wszystkim oddaliło się od rasistowskiego pierwowzoru! W 1904 roku Madama Butterfly ukazała się w formie, którą obecnie znamy.


Libretto opery nie jest szczególnie skomplikowane, a zawiera się w trzech aktach. Akcja rozgrywa się w Nagasaki w tym samym roku, co premiera opery. Jako widzowie jesteśmy świadkami ślubu japońskiej dziewczyny (w roli Madame Buttefly Iwona Socha) z amerykańskim oficerem marynarki wojennej (w roli Pinkertona Tomasz Kuk), który krótko po ceremonii odpływa do swojej ojczyzny, zostawiając młodą żonę samą, zapewniając ją jednak, że kiedyś wróci. Rasizm i wywyższanie białej rasy ponad inne, charakterystyczne dla pierwowzoru, zostały w dziele Pucciniego ukazane z zupełnie innej strony – niezwykle patriotyczna, zadufana we własnych wartościach i nierozumiejąca innych kultur postać Pinkertona jest parodią i wyśmianiem dumy Amerykanów i przedstawicieli państw „pierwszego świata”. Przyznaję też, że jest to ukazane w inteligentny i zabawny sposób. Oficer nie raz wyśpiewuje amerykański hymn, lekceważy obce tradycje i nie traktuje swojego japońskiego ślubu poważnie. Do Japonii wraca po latach z „prawdziwą” amerykańską żoną u boku, co ostatecznie rani uczucia Cio-Cio-San.

Nie jest to jednak jedynie opera o śmianiu się z Amerykanów, mimo że przede wszystkim ten wątek okazał się ponadczasowy. Jest to sztuka o miłości, wierności i tęsknocie. O kobiecie, która kocha tak szczerze, niewinnie i naiwnie, że nie potrafi dostrzec zdrady, której dopuścił się kochanek, na którego powrót niestrudzenie czeka. Wraz z bohaterką cierpimy, wraz z drugorzędnymi postaciami współczujemy jej. Opera naprawdę budzi emocje, nawet dzisiaj.

Madama Butterfly w Operze Krakowskiej grana jest cyklicznie już od czternastu lat (a w Polsce od stu piętnastu!), ale mimo to czwartkowego wieczora widownia była niemalże pełna. Krakowskiemu wykonaniu towarzyszą naprawdę dobre głosy i fascynująca aranżacja sceniczna. W rolę Pinkertona Tomasz Kuk, znana twarz krakowskiej muzyki wokalnej, wcielił się naprawdę przekonująco i oglądając go, pozwoliłem się wciągnąć w historię. Pamiętam jeszcze z dzieciństwa, że mając okazję obserwować zza kulis jego grę w Carmen Bizeta, zawsze byłem pod wrażeniem jego umiejętności. Iwonę Sochę wcielającą się w rolę Cio-Cio-San słyszałem pierwszy raz, lecz uważam, że poradziła sobie doskonale z poprowadzeniem spektaklu swoją główną rolą. 

Jeśli cokolwiek w aranżacji muzycznej nie domagało, było to wykonanie orkiestry. Po dwóch długich aktach pełnych arii, trzeci akt zaczyna się długim instrumentalnym intermezzo – jest to czas dla orkiestry, aby na chwilę zwrócić na siebie pełną uwagę widza. Jedyny moment, by się wykazać, ponieważ ta opera nie ma uwertury! Tymczasem orkiestra Opery kompletnie tej okazji nie wykorzystała. Intermezzo zostało zagrane cicho, niepewnie i momentami wręcz nierówno, jakby muzycy musieli łapać się między sobą. Poszczególne partie dęte zdawały się rozjeżdżać, co było dla mnie dużym, acz nieprzyjemnym, zaskoczeniem. Orkiestra najwidoczniej nie zniosła presji wyjścia na pierwszy plan – gdy tylko rozległy się głosy solistów, instrumentaliści wrócili do grania "poprawnie".

Na szczególną pochwałę zasługuje scenografia spektaklu. Ta mogłaby całkowicie odciągnąć uwagę od niedociągnięć muzycznych. Minimalistyczna, lecz interesująca, niejednokrotnie bardzo skomplikowana technicznie. Mając okazję widzieć stanowisko pracownika odpowiedzialnego za ruch segmentów, jestem pod wrażeniem jego precyzji w tempie i czasie! Scena zmienia się nie tylko w przerwach między aktami – tło nieustannie ewoluuje, scena unosi się lub zniża, a aktorzy współgrają z ruchomymi elementami scenografii wtapiając się w wykreowane przez nią środowisko. Również kostiumy projektu Marii Balcerek przyczyniły się do wizualnego wzbogacenia sztuki, wzbogacając atmosferę i klimat dawnej Japonii. Najpiękniejsze, wręcz niezwykłe, okazały się stroje orszaku dostojnego Yamadoriego, którego przybycie rozpoczyna II akt sztuki. One szczególnie zwróciły moją uwagę - nie mogłem oderwać od nich wzroku.

Po ostatniej wizycie, obiecałem sobie, że będę Operę Krakowską odwiedzał częściej. Trochę ze wspominanego już sentymentu, trochę z potrzeby częstszej styczności z dziełem scenicznym. Nie tylko osobom wykształconym muzycznie rekomenduję odwiedzanie tej instytucji od czasu do czasu. Trzeba tam pójść przede wszystkim dla katharsis, które również teraz, sto lat po premierze i dwa i pół tysiąca lat po starożytnych Grekach, którzy wymyślili ten termin, wciąż pozostaje z człowiekiem po opuszczeniu widowni. 

Mimo pojawiających się wobec Opery słów krytyki, powinniśmy docenić i zaprzyjaźnić się z nią taką, jaką w Krakowie mamy. A już na pewno nie powinniśmy się jej wstydzić, nawet czerwonego sześcianu! Opera prezentuje naprawdę dobry poziom artystyczny, a ma szansę iść obecnie tylko dalej. Z niezwykłą radością w sercu obserwuję też powolną zmianę składu orkiestry, chóru czy baletu – zauważam wśród nich coraz więcej młodych twarzy. Trzymam kciuki za wszystkich moich znajomych zaangażowanych w ten wspaniały kolektyw, których widziałem na scenie i w orkiestronie. Dodatkowo, po czwartkowym spektaklu zupełnym przypadkiem wpadłem na znajomą, która obecnie pracuje jako rekwizytorka, co tym bardziej udowodniło mi, że młodsze pokolenie zaczyna zajmować się tym, co czego tyle lat byliśmy przygotowywani! Jeśli opery i filharmonie mają nie upaść w przeciągu najbliższych lat, to tylko dzięki zainteresowaniu kulturą wysoką młodych melomanów. Również poprzez zatrudnianie ich w swoich szeregach! 

 

 autor: Julian Kłembukowski 

Użyte zdjęcia pochodzą z internetowego archiwum Opery Krakowskiej, autor: Jacek Wrzesiński

Komentarze

Popularne posty