Msza dla zmarłych w Filharmonii Krakowskiej [3 XI 2023]

    Najpierw cisza, jedynie ruch batuty. Następnie kroczące, marszowe ćwierćnuty powoli wypełniają salę dźwiękiem. Nieśpiesznie do melodii dołączają kolejne instrumenty, zwiększając ambitus rozbrzmiewającej harmonii. Nad smyczkami delikatnie odznaczają się puzon i fagot. Muzyka nieustannie narasta, a do orkiestry włącza się chór ze słowami modlitwy żałobnej: Wieczny odpoczynek racz im dać, Panie. Przepełniony żalem temat rozwiązuje się durowo, a gdy zbliżamy się do jego powtórzenia, spodziewając się kolejnej zwrotki chóru, zaskakuje nas niezwykłe solo. Nawet znając tak dobrze ten utwór, nie byłem gotowy na perlisty i nieskazitelnie precyzyjny głos solistki (sopran – Magdalena Drozd), który wybił się ponad instrumentami, rozjaśniając całe pomieszczenie swoją barwą. W ten sposób rozpoczęło się Requiem d-moll Wolfganga Amadeusza Mozarta.

3. listopada w budynku Filharmonii im. Karola Szymanowskiego w Krakowie mieliśmy okazję usłyszeć ostatnie dzieło mozartowskie w wykonaniu orkiestry i chóru Filharmonii pod batutą Dyrektora Opery Krakowskiej, Piotra Sułkowskiego. Z tym programem, z okazji Dnia Wszystkich Świętych zespół koncertował cztery razy, dzień po dniu, a ja miałem niewątpliwą przyjemność być na drugim z ich koncertów, który miał miejsce w Krakowie.

Sam koncert dał mi wiele do myślenia, uświadamiając, że jesteśmy pokoleniem, które odzwyczaiło się od wykonań na żywo. I nie jest to, wbrew pozorom, kwestia ostatnich lat – nieważne czy wychowaliśmy się z muzyką poważną puszczaną z kaset, płyt czy platform streamingowych, zwykliśmy słuchać gotowych, poprawionych i przerobionych na stereo nagrań, które we własnym zaciszu brzmią zwyczajnie dobrze. Często zdarza się, że nawet lepiej od tego, co usłyszymy podczas wykonania na żywo, pomimo że nie dla nagrań powstawała ta muzyka. Do tych wniosków, niestety, doszedłem ze względu na „braki”, jakie słyszały moje osłuchane ze znanymi wykonaniami uszy. Momentami to nie było „to coś”, co sprawiało, że szkliły mi się oczy i choć wykonanie Piotra Sułkowskiego chwyciło mnie za serce, nie byłem w stanie odeprzeć wrażenia, że, między innymi, sala utrudnia wykonawcom trudne zadanie dorównania studyjnym nagraniom.

O samej sali głównej Filharmonii Krakowskiej słyszałem niejednokrotnie – rzadko jednak w dobrych słowach. Komentarze o treści „sala dobra co najwyżej do prób, ale nie koncertów” przeplatały się z „przynajmniej już się nie trzęsie, gdy obok przejeżdża tramwaj”, podczas gdy najlepsze, co można było usłyszeć to „było gorzej!” – każdy zainteresowany artystycznym Krakowem mieszkaniec miasta słyszał podobne obserwacje na temat tego budynku, z którym właściciele zrobili i tak wiele, aby poprawić jego stan. Nie zmienia to faktu, że sala tępi dźwięk nawet tak dużego składu, jak ponad stuosobowy zespół orkiestry i chóru oraz jest nadzwyczaj niewybaczająca dla nieczystych dźwięków i potknięć. Inna sprawa, że taki utwór jak Requiem powinien być wykonywany w pomieszczeniu o akustyce kościoła, a nie wygłuszanej sali koncertowej.

Problemy z akustyką dokuczały muzykom przede wszystkim w częściach tutti, forte lub podczas przekazywania tematu pomiędzy orkiestrą a chórem. Najbardziej dało się to jednak odczuć w trakcie chyba najpopularniejszej części mszy – Lacrimosy (o ironio,  w mniejszości napisanej przez Mozarta). Powolne tempo wybrane przez dyrygenta można uargumentować sentymentalną i refleksyjną aurą wydarzenia, jednak idące po gamie oparte na ósemkach słowa chóru qua resurget ex favilla w pierwszym temacie, z powodu ograniczonych możliwości pogłosowych budynku zdały się urwane, a pomiędzy nimi rozbrzmiała głucha cisza. Na akustyce sali straciły najmocniej głosy niskiego rejestru – zarówno chóru, orkiestry, jak i solistów. Solista basowy, (bas – Patryk Wyborski) był momentami wręcz niesłyszalny, co niekoniecznie wynikało z jego umiejętności estradowych, a co postawiło go w ciemniejszym świetle względem lepiej słyszalnych solistów.

Niewielki skład orkiestry również dał mi do myślenia (trzy pulpity I skrzypiec, trzy wiolonczele), choć tutaj na moją ocenę wpłynęło przyzwyczajenie do nagrań, o którym już wspominałem. W porównaniu do chóru, orkiestra była zbyt mała. W porównaniu do wagi repertuaru i możliwości sali, orkiestra była zbyt mała. Mozart oryginalnie zakładał również wsparcie wiolonczeli i kontrabasów organami, których zdecydowanie brakowało w tym składzie.



Na podstawie moich wszystkich uwag, można by wyciągnąć złe wnioski na temat tego koncertu. Miałem niesamowicie wysokie oczekiwania, idąc tego wieczora do Filharmonii. Pierwszy raz miałem usłyszeć Requiem na żywo, więc czekałem na ulubione fragmenty mszy tak donośne, pełne i mocne, jak te, które mogę włączyć sobie w słuchawkach – niemalże zrzucające z fotela. Z tego powodu właśnie podchodziłem do wykonania niesamowicie krytycznie, co nie zmienia faktu, że Piotr Sułkowski wycisnął z orkiestry, chóru, solistów i warunków tyle, ile tylko był w stanie, dzięki czemu cały zespół dostarczył wypchanej po ostatnie miejsce widowni muzycznego spektaklu, na który czekali.

Po ostatnim, durowym akordzie, na sali zapanowała kompletna cisza. Nie wiem, czy publikę przed brawami powstrzymał dech zaparty w piersiach czy groźny głos zapowiadający koncert, który zawczasu zakazał klaskania między częściami, ale, gdy słuchacze już się ocknęli, zespół doczekał się owacji na stojąco. Całkowicie zasłużonych.


autor: Julian Kłembukowski 

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty